Skoro, pominąwszy skalę rozmachu, nasze ART DECO już ruszyło, jak najszybciej należało skompletować załogę. Zdawaliśmy sobie przecież sprawę, że nasz dwutygodniowy urlop skończy się lada moment i że Tomek sam nie da rady absolutnie. Po krótkim zastanowieniu umieściliśmy więc w witrynie lokalu ogłoszenie w liczbie 2 szt. o następującej treści: „Poszukujemy interesujacej osoby, która zechce z nami kreować charakter tego miejsca”. Czy jakoś podobnie, ale w tym guście. Minęły dwa tygodnie i nic. Zero zainteresowania. Z podkulonymi więc ogonami i świadomością, że na osamotnionych barkach naszego kolegi spoczywa cała odpowiedzialność za bałagan którego byliśmy sprawcami, wróciliśmy do Warszawy.
Po kilku dniach Tomek przysłał informację, że jest dziewczyna chętna do pracy. Prezentuje się dobrze, sprawia wrażenie sympatycznej i rozgarniętej i że trzeba kuć żelazo póki gorące. Wsiedliśmy więc w auto i po przejechaniu po raz n-ty tej samej, 200-kilometrowej trasy, przybyliśmy na spotkanie z naszą „jutrzenką”. Na szczęście, już kilkuminutowa wymiana zdań utwierdziła nas w przekonaniu, że Agatka rokuje bardzo dobrze. A zatem skoro warunki dogadane to czas na naukę parzenia kawy! Odetchnęliśmy z ulgą…
Ale to smutna prawda, że fortuna zmienną jest. Sielanka nie trwała nazbyt długo i już po upływie dwóch tygodni nasza kochana Agatka przysłała nam sms z inormacją, że znalazła pracę w swoim zawodzie i że tym samym kończy swoją przygodę w ART DECO. Szok!
Kolejne perypetie jakich doświadczyliśmy podczas baaardzo dłuuugiego procesu rekrutacyjnego, wyjątkowo jaskrawo ukazały nam sens stwierdzenia, że „co cię nie zabije to cię umocni”. Za standard więc uznaliśmy sytuację, iż kolejne „dogadane” osoby po prostu nie pojawiały się w pracy w umówionym terminie, że ich wymagania finansowe znacząco odstawały od oferowanych w zamian umiejętności, że z kilkudziesięciu otrzymanych cv uzyskaliśmy zaledwie jeden konkret. A ma on na imię Kasia.
Dodaj komentarz